Gwoli
wyjaśnienia…
Przeprowadziliśmy
się całą rodziną na południe Niemiec.
Przeprowadzka
to taki mały armageddon. Do tego każda kolejna trwa dłużej i mamy więcej rzeczy
do przeprowadzenia. Dziękuję siłom wyższym, że Bu nie gra na pianinie! Z nutką
nostalgii wspominam pierwsze trzy przeprowadzki. Wtedy zmieściliśmy się w
czterech polonezach karo.
Tym
razem upakowaliśmy się w trzy ciężarówki i osobówkę. W osobówce integrowaliśmy
się z odkurzaczem, pościelą oraz kilkoma garnkami. W najbardziej komfortowych
warunkach podróżował Enzo, który przybył w klimatyzowanym koniowozie.
Bu
zniósł dzielnie przenosiny. Nowa klasa pierwsza, nowe dzieci i nowy stres.
Niemiecki jest na o wiele wyższym poziomie. Syn jest jedynym dzieckiem w klasie,
którego ojczystym językiem nie jest niemiecki. Pierwszoklasiści nie musieli,
tak jak w Verden, spędzać czasu na poznawanie języka, tylko od razu ruszono z
kopyta z programem.
Ja z kolei zajęłam
się najpierw przeprowadzką konia i znalezieniem mu nowego mieszkania, a potem
zajęłam się koniem właściwym, bo był nieco trudny do ogarnięcia przez pierwszy
miesiąc. Teraz już jest w porządku. Sytuacja wraca do równowagi, a ja mogę sobie
dołożyć kolejną cegiełkę do roboty w postaci w miarę regularnego prowadzenia
bloga. W kolejce czekają recenzje (bardzo porządne, bo kosmetyki testuje już
trzy miesiące i opinię mam wyrobioną).
Poza tym
powinnam schudnąć kilka kilogramów, bo dżinsy jęczą jak je wkładam, więc
liczcie na wieści z frontu dietowego.
A na koniec
pokażę mój ostatni obraz. Nadal maluje i obiecuję sobie, że będę robić to
regularnie. Hasło na ten rok – SYSTEMATYCZNOŚĆ!