sobota, 30 października 2010

Na razie końca świata nie będzie

Niestety, krótka chwila zadowolenia z moich umiejętności wysiadywania kłusa, przeminęła.
Z wiatrem.
Wczoraj w stajni na S jednym z zadań było kłusowanie bez strzemion. Dzielnie próbowałam rozluźnić się i poddać ruchowi kobyły. A guzik. Cztery kroki jeszcze się dało, a potem traciłam równowagę i wczepiałam się rozpaczliwie w grzbiet konia. Pocieszam się, że poza utrzymaniem równowagi miałam również sterować, co zwiększało poziom trudności. Do tego zaczęła nakręcać się śruba usztywnienia i mojego i końskiego. Jak tak ma wyglądać jazda na Andaluzji to ja dziękuję, postoję.

A propos jazdy na Andaluzji, wróżyłam sobie dzisiaj pasjansem na komórce i wyszło mi że Andaluzja będzie jezdna spacerowo. Ponieważ moje wróżby się raczej sprawdzają, to dzisiaj mam chwilę wiary.

I mam też ogólną dobrą wiadomość, pasjans powiedział, że w 2012 końca świata nie będzie :)

I tak to w dobrym nastroju oglądam przyszłe prezenty urodzinowe, czyli pady w kolorze pomarańczowym.


I jeszcze powiem, że dzisiaj Bu skończył 2 latka!
Sto lat!!!

niedziela, 24 października 2010

wór dresażowy

Wczoraj odkryłam jak można mniej się miotać w siodle podczas kłusowania wysiadywanego. Przepis jest prosty. Należy sflaczeć z tyłu i naprężyć się z przodu. Może napiszę jaśniej. Rozluźnić mięśnie krzyża i napiąć dolne mięśnie brzucha. I wtedy nieśmiało jak młody pęd na wiosnę, zaczyna działać. W każdym razie efekt wora z kartoflami jest minimalizowany.

Ciekawe, czy wór z ziemniakami może wjechać na czworobok?

piątek, 22 października 2010

Zła baletnica

Do Karen to mi jednak daallleekkkoooo.
Dzisiejsza jazda w stajni na S byłaby całkiem niezła ,gdyby odbywała się w stępie. Niestety odbyła się też w kłusie i częściowo w galopie. Jeszcze w kłusie koń dryfował jakby mniej, ale galop… Żenada.

Może jest uzasadnienie mojego marudzenia, ale liche, bo siodło coś jakby przymałe na mnie. Ale jak to mówią „złej baletnicy przeszkadza rąbek od spódnicy”. Nie mogłam się z koniem zabrać. Zwierzak się starał jak mógł, a ja mu w tym wybitnie przeszkadzałam. Pozostawałam albo przed ruchem konia i skutecznie wybijałam zwierza z rytmu. Albo pozostawałam z tyłu, efektem czego było uderzenie jej (bo to dziewczynka jest) po zębach.

Kurczę pieczone i motyla noga, nie cierpię jeździć na kontakcie. (hehe to tak jakbym powiedziała, nie cierpię jubilerskiej roboty, po czym bym wyciągnęła młotek i pierdykneła w zegareczek). Normalnie minie boli jak widzę co robię z tym biednym pyskiem.

czwartek, 21 października 2010

Być jak Karen

No dobrze.
Postanowiłam na razie nie myśleć za dużo o kopytach. Pomyślę, jak koniczyna będzie do mnie przyjeżdżać. Ostatnimi czasy podejrzanie często myślę, że mogłam jednak zaadoptować chomika. To nie, konia mi się zachciało. Nie miała baba co robić…

Oglądam sobie płytę DVD z Karen Rohlf. I się zastanawiam jak by to było jakby Andaluzja mogła się tak ruszać jak konie Karen. I jakby to było pięknie gdybym ja tak siedziała jak Karen. I w ogóle jak bym była Karen to już by było bosko ;) No dobrze, żartuję sobie. Ostatnie zdanie dopisałam, bo tak mi pasuje do reszty wypowiedzi. A raczej wypisiedzi. Bo przecież piszę a nie mówię.

Bez sensu, przecież pisanie to forma mówienia. Tylko po cichu. Chociaż można też GŁOŚNO PISAĆ.

Na przykład na forum R-V. A na forum spotykają się różni ludzie, którzy w większości przypadków gadają głupoty. Ja od jakiegoś czasu obiecuję sobie że nie będę więcej czytała wątku „czemu naturalsi wzbudzają tyle kontrowersji” oraz pokrewnych. Ale to silniejsze ode mnie. Łatwiej mi z czekolady zrezygnować. Więc wychodzę z wątku o naturalsach i włażę na wątek o kopytach. A już miałam nie myśleć o werkowaniu. O koniach w nocy o koniach w dzień. To już chyba zboczenie jest.

poniedziałek, 18 października 2010

brzytwa w ręce małpy

Przedpokój stanowi strefę skażoną.
Stoi tam plecak, w którym znajdują się rzeczy przywiezione z kursu strugania kopyt metodą dr Strasser. Na szczęście nie mówię tu o odciętych nogach. Spodnie i bluza wystarczą. Właśnie zbieram siły aby wsadzić biohazard do pralki i wyprać w 90 stopniach.

Sam kurs pozwolił mi poszerzyć horyzonty kopytowe i spojrzeć z innej perspektywy na wiele spraw związanych z utrzymaniem koni. Ale mam wrażenie, że żeby zabrać się za struganie kopyt tą metodą, należy cholernie dobrze przewidywać co chcemy spowodować.
Przykład. Kilka mm i konik trochę bardziej zepsuty, kilka mm i konik na dobrej drodze do wyzdrowienia. I tu pojawia się pytanie, czy kursanci nie są za ciency, żeby strugać kopyta tą metodą. Nie wiem, ja się czuję za głupia, żeby łapać za nóż i tarnik. Może wprowadzić jakieś certyfikacje? Na razie alternatywą jest dwuletni kurs, ale tutaj z kolei barierą jest cena.

Z innej jeszcze strony, kiedy rzucimy okiem na to co robią kowale, to nie jest to znowu taka drastyczna metoda. Koń się leczy. Ale tylko kiedy zrobi się to dobrze. Co się dzieje kiedy struga się źle sprawdziłam osobiście. Psując konia.
A potem zobaczyłam, jak można naprawić olbrzymie zniekształcenia kopyt i poprawić życie zwierzaka. Również tą metodą.

Brzytwa w ręce małpy, albo skalpel w dłoniach chirurga.

A Andaluzja pogina od chorej piętki.

Przykład jak ważne są te małe mm...

środa, 13 października 2010

Ała buba. I oby to już nie zdarzyło.

Mniej piszę, bo chyba dopadła mnie jesienna chandra. No i wymyśliłam, że piszę przyciężkawo i w sumie kogo obchodzi co zrobił Prezes, albo jak sobie radzę na koniach. Ani to śmieszne ani ciekawe… Może tylko dokumentacja jak można zepsuć kopyta i jak można je powoli naprawiać.

No widzicie, spleen jesienny po prostu.

W stajni na S, zaczęłam radzić sobie z koniem w stępie. Zajęło mi to 3 miesiące. Przygnębiające. Cóż widocznie nie jestem wybitnym talentem jeździeckim. Myślę, że mam wybitny antytalent. Cóż. Postanowiłam się nie poddawać. W końcu instruktorki też zasługują na chwilę rozrywki.

W sobotę, z uwagi na piękną jesienną pogodę, do Sylwii zabrałam Prezesa i Andrzeja. Pomysł chybiony. Gdyby nie przebłagalny barszczyk, Sylwia by mi chyba nie wybaczyła. Prezes przez cały czas kiedy na koniu nie siedział, zawodził jak zawodowa pogrzebowa płaczka. Jest mama na koniku to i Iwo ma siedzieć na koniku. I tak ma właśnie być. Kurna…

Dodatkowo testowałam potencjalnie moje siodło. Mam wątpliwości bo chyba jest sporo za szerokie na Andi, i chyba trochę na mnie za duże. Ale z kolei jest nowsze od Kiefferka, miększe i przyjaźniejsze dla pleców końskich. Mogłabym przymierzyć to siodło, bo się wybieram do Tomków w weekend. Ale będę jechać pociągiem, więc nie będę tego siodła targać, tym bardziej że się do pokrowca nie zmieści.

Andaluzja ma wrócić przed wakacjami (założenie biorące pod uwagę szybkość zmian, jakie zachodzą w kopytach). Do tego momentu stan kopyt będzie taki, że powinnam sobie sama dać radę z nimi. Tym bardziej, że jakość mojej edukacji kopytowej, od czasu wysłania koniczyny pod Puck, wybitnie urosła. Zdolności manualne mam, wsparcie mam, powinnam sobie poradzić.
Ale czy poradzę sobie jako posiadaczka konia jezdnego?


I na koniec porównanie.

flara z marca 2010, poprawa - wrzesień 2010

Zastanawiałam się czy zamieścić. Ładnie obrazuje moją głupotę i naiwność. Boże, dlaczego mnie nikt nie kopnął w zadek. Przecież koń cierpiał. Niby czułam delikatne uwagi, że coś jest nie tak. Ale przecież lubiłam naszego strugacza (nadal lubię, ale raszpli i noża mu do rąk nie dam, no może jak się wykaże wiedzą i doświadczeniem, za jakieś 10 lat może…) Czyli nauka, żeby siebie słuchać i sobie wierzyć. Hoghw!