Gdzieś tak na 3 km postanowiłam zboczyć z głównej ścieżki i zrobić sobie małą przebieżkę po leśnym poszyciu. Znaczy: korzenie, wykroty mech... taka sytuacja. Rozumiecie. I po kilkunastu metrach zobaczyłam - go. Był duży, jędrny i kusił brązową aksamitną skórką. I był bez robaków (jak się potem okazało). No i poszło. Przez następne 20 minut łaziłam po chaszczach, co jakiś czas przykucając. Nie z powodu zapalenia pęcherza. Oj nie. Urzekły mnie dary lasu.
Summa summarum przebiegnięte w miarę szybko 3 km. Powrót w tempie 7.30 min/km z bluzą pełną grzybów. I uśmiechem na gębie. Cóż, jutro wyjdę na 10 km po asfalcie, żeby nie kusić losu. Może nawet sobie zamontuję takie klapki jak mają konie. Plan biegowy trza realizować. szkoda by było 4 miesięcy przygotowań. Na bieg w Bremen szykuję się na 65 minut. Mam nadzieję że dam radę.
Urzekające jesienne chmury (jeśli Ciebie nie urzekają to pamiętaj że Słowacki wielkim poetą był).
Dary lasu zawinięte w bluzę biegową. To dzięki niej jakoś je doniosłam. W innym wypadku miałabym do wykorzystania skarpety i majty. Przy czym tylko gacie, może by się jakoś nadały.
Obrane. Okazało się, że mniej więcej po równo prawdziwków i podgrzybków.
Zupa grzybowa na domowym rosole. Do tego wszystko podduszone ma maśle, z estragonem i gałązką tymianku. Mmmm...