Pokazywanie postów oznaczonych etykietą emigracja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą emigracja. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 31 marca 2015

Poszliśmy z Bu na wagary

Jakiś czas temu rozmawiałam z Bu o ważnej polskiej tradycji szkolnej - Dniu Wagarowicza.
Bu, jak to Bu, usłyszał i przypomniał mi po kilku miesiącach. I oto wczoraj, z wyrzutem zapytał mnie, czemu nie obchodziliśmy Dnia Wagarowicza!
Słowo się rzekło (wszak tradycje kraju przodków kultywować należy) i tak oto wczoraj poszliśmy wspólnie na wyprawę. Do stajni.

Synek obiecał matce, że będzie się mnie słuchał i nie będzie. Pierwszą atrakcją była podróż autobusem (oraz emocje związane z zajęciem miejsca z tyłu pojazdu - dzieciaki mają chyba w kodzie źródłowym zaprogramowaną żądzę jazdy na ostatnim siedzeniu). Dotarliśmy na miejsce. Enzo spał rozwalony na słomie. Kiedy weszliśmy do boksu raczył otworzyć oko. Na początku Bu zachowywał bezpieczny dystans, ale w ostateczności przekonał się i przytulił do Enzulowego łba. Cudnie potem urosła pewność siebie Iwonka, kolejny strach został nadgryziony. 

Odstawiliśmy konia na wybieg i zabraliśmy się za czyszczenie boksu. Nawet nie spodziewałam się, że Bu się tak zaangażuje. Machał widłami i wynosił kupy do taczki. Sprzątanie kuwety Enzo z Iwonkiem, to była z mojej strony głównie walka, żeby uniknąć ciosu widłami ;) Zajęło nam to tyle czasu, że doczekaliśmy lekcji woltyżerki. Bu strasznie chciał spróbować. I tę część dnia mam uwiecznioną na zdjęciach i filmikach. 




I filmiki :) 


czwartek, 13 listopada 2014

Umzug mit St. Martin und bunten Laternen czyli pochód świętomarciński

Zgodnie z tradycją pożegnaliśmy lato w świętomarcińskim świetlnym korowodzie. To jedna z piękniejszych tradycji, z którymi się tu spotkałam.

W dniu świętego Marcina (11 listopad) odbywają się po zmierzchu procesje z kolorowymi latarniami. Kiedyś latarnie (a raczej lampiony) oświetlano świecami.  Lecz z powodu łatwopalności metody, w 21 wieku przerzucono się na lampki LED. Latarnie straciły nieco  na uroku, ale za to są bardziej przyjazne dzieciom. I to właśnie dzieciaki są najbardziej zachwycone lampionami. Dorośli spotykają się na plotki przy grzanym winie der Glühwein i jest wesoło. Czas spotkań nieco upojnych czas zacząć. Niemcy (i nie tylko) będą spotykać się przy grzańcu aż do świąt Bożego Narodzenia.

Na procesji nie obyło się też bez końskiego akcentu. W rolę św. Marcina wcielił się znany dresażysta Hannes Baumgart. Za panem Baumgartem podążała orkiestra dęta a za nimi kilkaset ludzi z lampionami. 

Lampion wykonał Bu w przedszkolu



Posiłek regeneracyjny


Zdjęć konia nie robiłam, wychodząc z założenia, że flash po oczach obiektu fotografowanego świadczy o braku wychowania osoby robiącej zdjęcia. Robotę za mnie wykonał fotograf regionalnej gazety. Tu znajdziecie link z większa ilością zdjęć KLIK

sobota, 4 października 2014

Północne Niemcy oczami rekreanta.

Obijam się po rolniczych zagrodach. Pferdehof (czyli miejsce u rolnika hodującego konie) jest prowadzony przez dwoje przemiłych ludzi. Anetę i Clausa. Aneta jest odpowiedzialna za lekcje ujeżdżenia (mniej więcej od naszej P klasy w górę), Claus to skoczek na emeryturze. On z kolei uczy podstaw na płaskim do P oraz skoków. Do tego mają jednego stałego pomocnika plus kilku dochodzących. Atmosfera rodzinna. Mam wrażenie, że wszyscy się doskonale znają, ludzie przynoszą ciasta, pół wioski przychodzi na pogaduchy.
W stajni jest miejsce na ok 30 koni. Aktualnie jest ok 15 koni dużych i ok 10 kucyków. Uczyć się jeździć przychodzą już ok 4 letnie dzieciaki, najstarsza osoba jeżdżąca, którą widziałam ma ok 60. W ogóle dużo tutaj starszych osób jeździ konno (i dla mnie jest nadzieja).
Poziom jazdy też różny. W zależności od oczekiwań. Można przyjść na oprowadzankę z dzieckiem (lub osobą niepełnosprawną), można pojeździć w grupie, można umówić się na lekcję indywidualną (podstawy lub już ukierunkowaną na skoki lub dresaż). Ceny od 7 euro za „godzinę radości” dla dziecka (czyli przyprowadzamy kucyka, czyścimy, myziamy, wsiadamy na grzbiet, łazimy po okolicy, wracamy) po 25 euro za godzinę jazdy indywidualnej od poziomu N. Ja za moje lekcje na poziomie L, płacę 15 euro za godzinę indywidualną z instruktorem.

Można wstawić konia do pensjonatu. Koszt miesięczny za dużego konia to 285 euro, w tym 10 godzin pastwiska latem, a zimą padoki ok 4-6 godzinne. Żywienie siano plus owies lub müsli. Można samemu przygotowywać paszę, wtedy pracownik poda przygotowany przez nas posiłek.
Boksy standardowe, lub angielskie na trocinach.
Stajnia oferuje dwie hale (duża 20x40m i mała 13x30m) i plac do jazdy 20x40m, do tego przepiękne tereny.
Ludzie podchodzą do wszystkiego normalnie. Po Warszawie, mam wrażenie, że jest jakoś normalniej. Ludzie skupiają się na nauce, a nie na lansie. Ale może to tylko efekt wioskowej stajenki, bo wielki świat jest 10km stamtąd. I są i mistrzostwa świata i konie za setki tysięcy euro :)

taka wioskowa atmosfera...








środa, 18 czerwca 2014

Reithof

Kilka słów o miejscu, w którym jeżdżę.

Garść suchych faktów.
Oddalony od mojego mieszkania 15 km, położony na wsi, wśród pól i lasów. W lesie (z tego co widziałam na mapce są dwa małe jeziorka, jeśli jesteście ciekawi - zapytam, czy można do nich włazić z końmi). Dojazd lekki, łatwy i przyjemny autem, rowerem a jak bym się uparła to i na nogach dam radę.
Ośrodek jako miejsce hodowli koni funkcjonuje ok 1970 roku, w latach 80 zbudowano małą krytą halę (30 x 20 metrów), w 98 roku dużą pełnowymiarową krytą halę. Do tego jest jedna ujeżdżalnia pod gołym niebem i większy plac do jazdy (jak ktoś się uprze).
Do ośrodka należy całkiem spory kawał pastwisk i wybiegów. Koleżanka, która trzyma tu konia, nie wiedziała ile dokładnie.
Kilkanaście koni pensjonatowych plus szkółkowe kucyki (głównie haflingery) plus sportowe (głównie hannowery). Razem pomiędzy 30 a 40 sztuk.
Koszt pensjonatu to 280 euro /mc plus kowal (kucie na 2 – 70 euro), wet to zależy. W 280 euro jest boks, codzienne sprzątanie, padoki pół dnia plus cała noc w grupach.

Zewnętrzny plac do jazdy

Boksy w starszej cześci

Boksy w stylu angielskim (nowsze)

Pastwiska (wszystko co widać do linii drzew na horyzoncie)

Mała hala

Duża hala


Garść faktów niesuchych.
Bardzo mi się podoba. Ładna równowaga pomiędzy sportem a rekreacją. Konie w dobrej kondycji, sprzęt pasujący. Stajnia bez zadęcia. Nacisk jest na to jak jeździsz a nie na to jak wyglądasz. No ale to wiejska stajnia J Nie wiem jak sprawa wygląda w takim typowo sportowym ośrodku. Bardzo miło spędza mi się tam czas, nauczycielka jest kompetentna, po 50, doświadczona. Koleżanka 47 lat. Nie ma bieganiny, jest porządek i dobre emocje.

Koleżanka rekreantka

Kolejna rekreantka, ale ze sportowymi ambicjami

Coś co mi się podoba, zadbanie i porządek. Widać że Reithof (to miejsce gdzie się trzyma konie, można pojeździć, gospodarstwo jeździeckie) jest nie najnowszy, ale zadbany i czysty. Olbrzymich pieniędzy tu nie ma, ale to nie przeszkadza w posadzeniu dookoła kwiatków i uprzątnięciu obejścia.


A jakie mam plany?
Na razie moim celem jest nauka niemieckich wyrażeń jeździeckich. Na razie znam podstawowe komendy (wolta, zmian kierunku przez ujeżdżalnię, kłus ćwiczebny i anglezowany, stęp, galop, łydka, ręka…) Wiadomo że język jeździecki jest specyficzny. Dosłowne tłumaczenie bywa zwodnicze. Mam zamiar jeździć 1 raz w tygodniu, a jak posprzedaję obrazy to za zarobione pieniążki kupię więcej jazd. Jedna indywidualna kosztuje mnie 15 euro. Za 45 minut do godziny (nauczycielka decyduje kiedy dość).

wtorek, 26 listopada 2013

Kochaj celnika swego możesz mieć niemieckiego

Odebrałam część paczek z urzędu celnego. I powiem że naszych rodzimych, polskich celników należy bardziej lubić. Nie wiem jak by cała sprawa wyglądała w dużym mieście, ale tutaj, na mojej wiosce Zollamt wyraźnie się nudzi. Zatrzymali mi wszystkie zakupy. Nawet te w cienkiej kopercie (próbki masek)! Z tego co wiem, rozsądne zakupy przesyłane do Polski, czy UK przychodzą sobie spokojnie do adresatów a celnicy interesują się raczej większymi paczuszkami. Tu się tak nie da.

Przepisy mówią, że w przypadku zakupów z Korei, Chin, Japonii, itp. Zwolnione z jakichkolwiek opłat są kosmetyki o wartości poniżej 45 euro (od osób prywatnych) i do 20 euro od firm (ale oznaczone jako prezent). Powyżej tej kwoty płaci się (w moimi przypadku) 19% vat. Cło nalicza się powyżej wartości 150 euro.

Wracając do meritum. Skarżę się płaczliwie, bo nawet nie chodzi o podatek, który musiałam zapłacić (niedużo). Chodzi o upierdliwość całej procedury. Urząd celny zatrzymuje paczki, potem przez pocztę wysyła do mnie list z powiadomieniem, że mają moje przesyłki. Wtedy ja muszę się kopsnąć do urzędu (a mam go akurat na drugim końcu miasta).
Po pokornym zapukaniu do pana celnika. Muszę przedstawić listy z powiadomieniami o przesyłkach, potem muszę przedstawić dowód, że płaciłam tyle ile płaciłam (nikt nie sugeruje się deklarowaną przez nadawcę wartością paczki).
Potem następuje moment. Wróć. Eon, liczenia pracowicie przez pana celnika wartości paczki. Każdej. Nawet gównianego listu z 5 saszetkami kremu o wartości 2 euro. 
Potem pan celnik idzie po moje paczki (po czym dowiaduję się że może wydać mi połowę, bo po drugą połowę muszę przybyć w innym terminie - jak już dostanę od nich pocztą powiadomienie, że oni te paczki mają. Tylko moje wrodzone lenistwo zapobiegło przed walnięciem pana celnika w łeb zdobytymi już azjatyckimi dobrami).
Potem następuje moment otwierania paczek, bo przecież mogłam się pomylić przy składaniu deklaracji. Potem sprawdzamy co jest w środku. A nóż brylanty. Albo nóż. 
Potem czekam na rachunek i już mogę płacić vat. Samo płacenie trwa trochę, bo pan w kasie się nie spieszy. Generalnie odniosłam wrażenie że jestem w jakimś ciepłym kraju w momencie trwania sjesty.
Ostatnie "potem" to było udanie się do domu. W międzyczasie zapadł zmrok.

Czeka mnie jeszcze druga wizyta. Jak tylko dostanę listy od urzędu że mają moje paczki. Te, które już widziałam. Nota bene paczki o wartości zwolnionej z podatku i cła. Następnym razem przyniosę sobie kanapki i termos z melisową herbatą.

Na osłodę moje łupy (czuję się jak jaskiniowy myśliwy wleczący za sobą złowioną antylopę).
Łup główny: TonyMoly - Luminous Aura Capsule CC Cream, Mizon – Black Snail All in One, Benton - Snail Bee High Content Steam Cream, TonyMoly - Tomatox Magic White Massage Pack, Innisfree - Jeju Volcanic Pore Clay Mask, Hada Labo - Gokujyun α Face Lotion 170ml 3D Hyaluronic Acid Retinol Collagen oraz Hada LaboMoist BB Emulsion SPF 50+

Łup poboczny - próbeczki

niedziela, 17 listopada 2013

Loca, loca ,loocaaa

Dziś wpis niekosmetykowy i niebiegowy.

Otóż łażę na niemiecki. Grupa składa się głównie z Hiszpanów. Ludzie to młodzi, weseli i rozrywkowi. Ostatnimi czasy co tydzień wychodzimy gdzieś. I tak oto, stateczna matrona (ja) i matka dziecka (też ja) zamienia się w... nosz, kurczę... w nic się nie zamieniam. A tak bardzo pragnęłabym stać się choć na chwilę seksowną kocicą, albo uroczą malutką Japonkę. Prawda jest taka, że jak się postaram to najbliżej mi do Bridget Jones.

Ale wróćmy do mojej grupy. Poza Hiszpanami (dwóch chłopaków i dziewczyna) jest też Brazylijka, Senegalczyk, Gruzin, Marokanka, Turczynka. Nauczycielka pochodzi z Macedonii. Niezły miszmasz kulturowo religijny. Jeden chłopak, był w Polsce na erazmusie. Na "na dzień dobry" zaczął wymieniać polskie piwa. Zachwalał też wizualne walory Lublina. Musiał być na niezłej "bombie" przez cały czas trwania wymiany.

Senegalczyk, niesamowicie pracowity i ambitny chłopak. Niestety po niemieckiemu nie gada. Więc pomagamy mu po angielsku (zna świetnie). Dzięki temu mamy dwa razy w tygodniu lekcje niemiecko-angielskie. Z lekką nutką hiszpańskości.

Gruzin, jest bardzo stonowany. I fajny. Podpytuję go o kulturę. Liczyłam w skrytości ducha na opowieści ze stepów i stadami koni w tle. Niestety. Okazało się że chłopak urodził się w mieście, mieszkał w bloku i chodził do murowanej szkoły. Dobrze, że nie wspomniałam o moich wyobrażeniach, bo bym wyszła na kompletną ignorantkę.

Marokanka wyszła z mąż za Hiszpana z Teneryfy. Jest mamą i jest sympatyczna. Nie szlaja się z nami po knajpach.

Turczynka była na lekcjach całe dwa razy.

Dziewczyna z Brazylii. Młoda, nieśmiała i bardzo sympatyczna. Niestety nie może zostać w Niemczech. wraca w marcu. Jest au pair Mädchen. Trafiła na psychopatyczną rodzinę. Pracuje po 12 godzin dziennie, nie dostaje obiadów, ma problem z dniem wolnym. I dostaje miesięcznie 200 euro (jeden chłopak dostaje ponad 1000 euro za bycie au pair Junge). I się w grupie głowimy jak tu jej byt polepszyć.

I tak się wszyscy emigranci integrujemy. Taka szalona (loca) grupa.

I okazało się że maniana to znaczy jutro :)

A to ja wczoraj. I tyle w temacie.

piątek, 20 września 2013

Generationfest

W przedszkolu Pana Bu odbyło się doroczne święto pokoleń. Po południu spotkały się dzieciaki z przedszkola, ich rodzice, dziadkowie, znajomi... Zaproszeni zostali też staruszkowie z pobliskiego domu spokojnej starości. Na dzieciaki czekało morze atrakcji. Seniorzy włączyli się do wszystkiego i pokazywali sztukę dziergania wełnianych skarpet, lub prania na tarze ;) Były gry i zabawy zespołowe i samodzielne. A także moczenie nóg w wodzie, przejażdżka na kucykach, wyciskanie soku z jabłek, włażenie na drzewa, zabawy z ciastoliną, katryniarka, a nawet wąsaty przędzarz. Prawie każdy w coś się zaangażował. Ja, na ten przykład, upiekłam ciacho.

Od dwóch tygodni nie ruszam się całkiem. W tym tygodniu Bu i Andrzej wyzdrowieli, a ja się rozłożyłam i obawiam się że jakakolwiek próba biegania skończyłaby się wezwaniem pogotowia przez przerażonych przechodniów.

A teraz fotorelacja z Generationfest.

Rytuał dla zdrowotności. Najpierw moczymy nogi w ciepłej wodzie (37- 40 stopni) przez 2 minuty, potem przez 30 sekund w chłodnej wodzie (ok 18 stopni), potem znów na dwie minutki do ciepłej. Potem zakładamy wełniane (koniecznie) skarpety...

...i biegamy sobie po trawie i jakichś wykrotach. Najlepiej o poranku. To zapewni nam siłę i hart ducha i ciała.

Bu przed komórką rzemieślnika. 

I w komórce. Wybiera sobie deseczkę.

A potem pracowicie wbija w nią gwoździe. Deseczkę z dekoracją dostał do domu. Zdjęcie robione przez szybę i odbija się w niej huśtawka.

Moje dzieło. Sprzedawano po 2 euro za sztukę. Wszystkie zebrane pieniążki wspomogą potrzebujących. Więc kupiłam dla małża kawałek własnego ciasta. Niech się nacieszy. Wczoraj z trudem się powstrzymał przed pożarciem ;)

Bu na kucyku. Tutaj jestem pełna podziwu dla dziewczynek - właścicielek. Wpadły na pomysł żeby oprowadzać dzieciaki na kucach. I młodzież i zwierzaki były bardzo grzeczne. Podoba mi się tutaj to, że od wczesnych lat kształtuje się w dziecku samodzielność i poczucie sprawstwa. Zgodnie z zasadą, jeśli czegoś chcesz to to zorganizuj i zrób. Nie czekaj do dorosłości.

Bu postanowił wleźć na buk.
 Właził...

...właził...

... aż wlazł.

Jesienne liście.

Uroczy zakątek w przedszkolu Bu

I drewniany konik (no w końcu to Verden).

niedziela, 15 września 2013

I jeszcze kilka zdjęć

 Takie stroje wywoływały u mnie zadziwienie. Oczy raczej przyzwyczajone do odchyłów w drugą stronę.


Łagodne wzgórza.

 Potok wypływający z lodowca. Podobno.

Bu kibicujący triathlonistom.

Alpy



sobota, 14 września 2013

Trochę zaległych zdjątek

Austria sprawia cudne wrażenie. Począwszy od idealnie zielonych, równiutko jak od linijki przystrzyżonych łąk, na których pasą się krowy Milki, skończywszy na ośnieżonych i ostrych szczytach Alp. Największe, chyba, wrażenie zrobił na mnie kontrast łagodnych, ciepłozielonych pagórków i wręcz boleśnie groźnych, nagich skał. Przy okazji od czasu do czasu można było znaleźć górskie, krystalicznie czyste jezioro i lodowiec. Acha i bardzo często Arabów.
Bo miasto zostało opanowane przez Kuwejtczyków. Miejska legenda głosi, że kiedyś jakiś szejk tu przyjechał i tak mu się spodobało, że rozpropagował miejsce wśród rodziny. I tak się to zaczęło. Kiedy przybyliśmy Kuwejtczyków było więcej niż ludzi białych. Pierwszy raz spotkałam kobiety odziane w abaje i inne wymyślne szmaty. Nie spodobało mi się. Tak samo jak nie podoba mi się powszechne w Europie epatowanie sexem. Dwie skrajności. Jakby nie można było iść drogą środka.

Wklejam małą fotorelację z wyjazdu.

Zeller See - widok na fontannę na wodzie

Samo jezioro jest zagospodarowane: przystań, chyba 3 baseny, plaża miejska, ścieżka spacerowa... Tutaj sobie biegałam.

Zeller See

Widok z okna naszego mieszania, tfu, apartamętu

Fontanna nocą. Dwa razy w tygodniu w sezonie letnim odbywają się tu pokazy światło-woda-dźwięk. 

W góry można dojechać kolejkami gondolowymi. Jest ich ... dużo. Tak że widoki ze szczytów może podziwiać każdy. Na górze jest kilka, kilkanaście kolejek różnej długości i rodzaju. Na zdjęciu widać granicę chmur.

A ponad chmurami...

...takie widoczki.

Widok na Zell am See.

I zbliżenie na Wysokie Taury

 Bu


Ja i Bu - gdybyście się nie zorientowali ;)

Najpiękniej położony plac zabaw, jaki widziałam

Huśtawka z widokiem

A może zjeżdżalnia?

Nie, tu jest najfajniej!

A teraz biegniemy coś zjeść! Zamówiliśmy dla Bu talerz frytek. Podano nam talerz z ok pół kilogramem tego specjału. Najadłam się ja i Bu i małż. 

I jeszcze rzeźba naturalnej wielkości orła górskiego, który tutaj żyje. Bu jest też naturalnej wielkości.


A co do tego tygodnia, to Bu był chory. I lało i treningowo nic nie zrobiłam. Takie życie. Jestem 3 biegania w plecy. Jakoś to przeżyję. Chyba