środa, 29 lipca 2009

Taka sobie fotostory

Byliśmy na pikniku naturalsów w Olendrze. Może przeniosę tam konia? Kto wie? Jedno jest pewne, jeśli mam się rozwijać, to w zimie i późną jesienią i wczesną wiosną, potrzebuję stajni z halą. Mankamentem jest cena (ale może z Beti uda nam się wynegocjować coś fajnego) i odległość 37 km ode mnie. Cóż, pomyślę o tym jutro ;)

Tutaj Margot (ta jasna) z niezidentyfikowanym koniem.

Puk, puk, kto tam? Hipo... Iwo!

-Co tam masz?
-A mięsko!
-A skąd?
-A samo przypełzło!

Bu na prerii.

Tutaj mi dobrze i bezpiecznie.

Jaki pan taki kram.
Niedaleko pada jabłko od jabłoni (co jest pozytywne, bo przy jabłkobraniu nie trzeba daleko łazić, jak np. podczas grzybobrania).
Znajdź różnicę.

A na koniec. Bu, ja i kwiatek.

Dziś jadę do lekarza...

Wizja wejścia do samochodu powoduje u mnie ostry zespół stresu okołokierowcowego. Co najdziwniejsze, jak już wsiądę to tak się nie denerwuję. Raczej z rezygnacją przyjmuję swój los niedzielnego (poniedziałkowego, wtorkowego...) użytkownika drogi.

Zespół SO objawia się obsesyjnymi myślami
- co uruchomić jak już wsiądę i czy na pewno włączę światła
- czy wyłączę ręczny
- czy zapakowałam Bu???
- czy nie zabłądzę
- czy auto nie ożyje i nie rozjedzie kogoś
oraz
- co półgodzinnymi wizytacjami mapy i obsesyjnemu uczeniu się trasy na pamięć.

Prezes radośnie korzysta z mojego rozmemłania i demoluje mieszkanie. Konkretniej zaporę z karimaty za którą leżą niezwykle kuszące kable.

...

Zapora już wzmocniona, ale i tak w ciągu tygodnia będzie trzeba coś na te kable wymyślić. Wizja Prezesa pod prądem mnie przeraża jeszcze bardziej niż prowadzenie auta.

Tutaj zapora w całkiem jeszcze dobrym stanie.

Ubaw po pachy! Ile dobra!

Z uwagi na remont wynieśliśmy się w dzień z łóżeczkiem do saloonu.

Substytut smoczka.

poniedziałek, 27 lipca 2009

Carramba

Carramba! Znów za ścianą remont.
Jak by nie można było remontować za jednym zamachem. Porządnie. Na myśl rzuca mi się porównanie depilacyjne. Zrywamy plaster z woskiem jednym zdecydowanym ruchem, a nie po kawałeczku. Po kawałeczku bardziej boli.

W związku z demolką zaścienną wynieśliśmy się z Prezesem do konia.

Korzystając z pięknej pogody postanowiłam wyprać Andaluzję. Konia się pierze, ale się nie wykręca. Poniżej efekt prania.
Następnie panna poszła się suszyć (wyschła nadzwyczaj szybko, może dlatego że się grzeje??) na mały padoczek.

Prezes łapał się za głowę, co też się wyrabia!
Ale dzielnie trzymał za mnie kciuki.

niedziela, 26 lipca 2009

Aaa...ona się rusza!

Dzisiaj byłam po raz pierwszy całkiem sama u koniczyny.
Autkiem, gwoli ścisłości.
Koniczyna humor miała rozrywkowy. Widać metoda naturalnego rozczyszczania kopyt czyni poprawę. Niestety strzałki nadal gniją, ale walczymy dzielnie.

Mała nie dostaje już ziarenek. Spożywa buraki, siano i sieczkę.
Może uda nam się doprowadzić nogi do stanu używalności. W każdym razie opinia, że małe zmiany prowadzą do dużych zmian - potwierdziła się. Po Janku Ciołku kopytka były ładne, ale niestety, według mnie robione zbyt drastycznie i zdecydowanie za rzadko. No i aspekt finansowy - wywalić miesięcznie na samego kowala około 1000 PLN, to jak dla mnie przesada (licząc cotygodniową wizytę).

Do koniczyny przyjeżdża więc Zbyn Oblubieniec (nie mój oblubieniec). Przyjeżdża co tydzień i miesięcznie jego wizyty nie kosztują tysiąca. Całe szczęście.

Na początku kopytka wyglądały źle, teraz ze strugania na struganie (tfu, tfu na kaloryfer urok) jest lepiej. Dzisiaj zobaczyłam, że koniczyna SIĘ RUSZA. Galopem. Może nieco koślawo, ale bez powłóczenia nogami. Hurra!

Parę fotek...

Kłusikiem...


Tutaj porównanie z rokiem 2006(?). Zdjęcie nie moje.

Lewa przednia.

Prawa przednia.

Znów prawa.

I lewa.

I koślawy przód :)

poniedziałek, 20 lipca 2009

Mały krok Miłki to duzy krok dla ludzkości

Wczoraj to był dzień.
Koniczyna miała strugane kopytka. Nadal są krzywe (i będą), ale dziewczę już nie kuleje. najważniejsze na teraz to wyleczyć w końcu gnijące strzałki.
Do koniczyny dojechałam osobiście, przy asyście Krzycha.

Słowo na poniedziałek - Krzychu jesteś super gość!

Dzisiaj mam wolną chatę. A w chacie stan po przejściu tornada. W związku z tym apeluję do kobiet (zgodnie z zasadą pracy u podstaw). Drogie matki, uczcie wasze dzieci sprzątać, bo wtedy docenią ile pracy wymaga utrzymanie mieszkania w stanie znośnym. Drogie kochanki, konkubiny, żony - wychowujcie waszych chłopów, niech ruszą dupska i wam pomogą (albo zapłacą za pomoc domową)!

No więc sprzątam, tzn. planuję sprzątanie przy porannej kawie licząc że Bu nie zje tego całego piachu, który się wala na podłodze.

Ech, życie...

Odpalę odkurzacz bo jednak zjada...

piątek, 17 lipca 2009

długo mnie nie było...

... bo jakoś tak wyszło...
Tymczasem Bu prawie zaczął raczkować. Na razie opanował ruch kolanek. Niestety boleśnie przekonuje się, że należy również poruszyć rączkami. Na szczęście ćwiczy głównie na super miękkim dywanie.

Dziś przyjechał do nas Ryszard i Krzyś. Krzyś przyniósł bączka z kolorowymi światełkami. Acha, to w ogóle było tak, że wlazłam do pokoju, a Krzychu do mnie czy może puścić bączka. Hmm... byłam nieco zbita z tropu, żeby nie powiedzieć skonfundowana.
Bączek to właśnie kolorowy bączek. Iwonek zaśmiewa się jak go widzi :)