poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Kurs, kolejny minął...

Właśnie spędzam kolejny weekend mojego życia na struganiu martwych kopyt. Na szczęście bardziej w charakterze drugiego kierowcy i ewentualnego wparcia dla Sylwii i kopytowych kursantów.

Ale po kolei.
Piątkowa podróż przebiegła pod znakiem porywistych podmuchów wiatru przeplatanych opadami deszczu. Ja byłam nieźle nieprzytomna, ponieważ Prezes zdecydował się na nocne negocjacje napojowe. A ja jak zwykle liczyłam na to że może mleko, woda i soczek rozwiążą sprawę. Ni huhu… jak mówi staropolskie przysłowie. Musiałam mu parzyć rumianek i dosładzać miodkiem lipowym. Moje lenistwo zaowocowało nieprzespaną połową nocy i rosnącą irytacją Prezesa. I napadem paniki Andrzeja, który po burzliwych piętnastu minutach zdecydował się spać na kanapie w pokoju. Efekt. Rano ledwo widząc na oczy zaprowadziłam Bu do przedszkola, przeprowadziłam konferencję z szefem na temat platformy iE i umyłam włosy. A potem przyjechała Sylwia. I wyruszyłyśmy w cudowną kopytową podróż.

Po długich i głodnych kilometrach, coraz bardziej opętane wizją czerwonego barszczu, zatrzymałyśmy się w lokalu o dumnie brzmiącej nazwie „Karczma pod Gołębiem”. I na dumnej nazwie się skończyło. Za rachityczny kawałek smażonego halibuta przygniecionego hałdą marchewki i selera, herbatę plus kilka gotowanych warzyw, zapłaciłam ponad 40 zł. A czemu? A temu, że podana cena za 100 gram ryby, okazała się być ceną liczoną za 100 gram warzyw z małym kawałkiem rybki. Robią klientów w męski członek, aż żal poślady ściska. Nie lubię tego. Za oszustwo wystawiam minus i na moją obecność w ich progach nie mają co liczyć.

Po kolejnych wyczerpujących kilometrach i wizycie w Biedronce (w celu uzupełnienia dukanowej wałówy) dojechałyśmy na miejsce.

Pięknie położony na wzgórzu, ponad stuletni dom otoczony parkiem zrobił na mnie duże wrażenie. I jak się okazało miał swoją tajemnicę. Nadal nierozwiązaną. A mianowicie w czasie naszego pobytu do domu, na wszelkie sposoby próbowała dostać się pliszka. I nic jej nie zniechęcało. Może to duch danej właścicielki? Kto wie?


Na terenie majątku istnieje hodowla koni. Kilka dni temu przyszło na świat takie oto maleństwo.


A nieco większe wygrzewało się w promieniach letniego słoneczka.


Sloneczko litościwie opromieniało swoimi promyczkami także ofiary nauki. Mam nadzieję, że dla dobra żywych posiadaczy kopyt.


I tak oto minął mi weekend. I czas było wracać...


A co się wydarzyło podczas powrotu, wkrótce.

2 komentarze:

  1. A co Cię skłoniło do pójścia na taki kurs?

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć Jaga :)
    Zaproponowali mi żebym pomogła, to pomogłam. Byłam drugą, zapasową prowadzącą.

    OdpowiedzUsuń