niedziela, 15 marca 2009

Pierwsza gra - wprowadzenie

Koniczyna była genialna.

Bawiłyśmy się w zaprzyjaźnianie. Na razie jest całkiem całkiem (biorąc pod uwagę moje wizje zmiażdżonego człowieka), aczkolwiek na widok bata, koniczyna zaczyna się sama lonżować. Niezależnie od tego jak ten bat jest trzymany. W efekcie zamiast friendly wychodziło nam coś w stylu circling. Zrobiła parę kółek aż ją zatrzymałam. Zaprzyjaźnianie ze mną i liną wychodziło lepiej. Trzaskałam pajacyki nawet - grunt to kondycja.
Oczywiście już mam czarne wizje kursu i mojej zadyszki.
Czyszczenie nowymi szczotkami ostera - miodzio. Pięknie wyczesana grzywa jest cudownie długa. W lecie mam wizję jak jej włosiska fantazyjnie zaplatam w siateczkę. A może warkoczyki? Ogon trzeba by wyczesać i podciąć, bo go po ziemi ciągnie…No cóż, na razie czuję respekt przed strefą 5. Jak nabierzemy do siebie zaufania to zabiorę się za tyły.
Po grach wprowadziłam ją na padok.
Próba 1 – odpięłam lonżę koniczynie. Zły pomysł. Kamerton i reszta się pchały do wyjścia, Andi zwiała i zaczęła skubać resztki zimowej trawy. Resztę towarzystwa cudem powstrzymałam.

Próba 2 – nie odpięłam lonży i drugim końcem pogoniłam futrzaki, sposób zadziałał! Dziwne, bo jak zwykle miałam posępne myśli. Na pastwisku nie daję do siebie podchodzić i macham łapami. Dzięki temu mam dużo przestrzeni i troszkę szacunku. To było takie proste…


Żeby nie było tak różowo. Nie podobają mi się kopyta Andi, przód – wysokie piętki, i strasznie ściśnięta strzałka. Tyły – pękająca ściana. W tych kopytach masakra się dzieje…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz