Bawiłyśmy się w zaprzyjaźnianie. Na razie jest całkiem całkiem (biorąc pod uwagę moje wizje zmiażdżonego człowieka), aczkolwiek na widok bata, koniczyna zaczyna się sama lonżować. Niezależnie od tego jak ten bat jest trzymany. W efekcie zamiast friendly wychodziło nam coś w stylu circling. Zrobiła parę kółek aż ją zatrzymałam. Zaprzyjaźnianie ze mną i liną wychodziło lepiej. Trzaskałam pajacyki nawet - grunt to kondycja. Oczywiście już mam czarne wizje kursu i mojej zadyszki.
Po grach wprowadziłam ją na padok.
Próba 1 – odpięłam lonżę koniczynie. Zły pomysł. Kamerton i reszta się pchały do wyjścia, Andi zwiała i zaczęła skubać resztki zimowej trawy. Resztę towarzystwa cudem powstrzymałam.
Próba 2 – nie odpięłam lonży i drugim końcem pogoniłam futrzaki, sposób zadziałał! Dziwne, bo jak zwykle miałam posępne myśli. Na pastwisku nie daję do siebie podchodzić i macham łapami. Dzięki temu mam dużo przestrzeni i troszkę szacunku. To było takie proste…
Żeby nie było tak różowo. Nie podobają mi się kopyta Andi, przód – wysokie piętki, i strasznie ściśnięta strzałka. Tyły – pękająca ściana. W tych kopytach masakra się dzieje…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz