sobota, 13 lutego 2010

Łubu dubu... niech nam żyje...

Łomatko, okazuje się, że czytają te wypociny więcej niz 3 osoby. Nic to, w sumie pocieszam się, iż czynią to dobrowolnie...
U nas nadal piękna zima. Aczkolwiek pachnie już wiosną. Koniczyna zrzuca futro, ptaszki drą dzioby w krzaczorach. A mi się znowu chce wstawać rano. Nawet Bu jakiś radośniejszy.

No to lecimy z fotorelacją... Najpierw kaczy dziób (specjalnie dla Kasi).
Po słabszych i mocniejszych sugestiach żeby skrócić pazur, dokonany został toe rocker. Koń się rusza lepiej. Co mnie dziwi, biorąc pod uwagę stan tych kopyt. Koniczyna w stępie nie kuleje. Cuda panie, cuda...

Na 30-stkę, Sylwia zafundowała mi mój pierwszy raz na własnym koniu. Fantastyczne uczucie. Mniej fantastyczne było siedzenie w ewidentnie przyciasnym siodle. Niestety aktualnie mieszczę się w 18 cali. A miało być tak pięknie. Zmieniłam więc swojego Kieffera na Kieffera. Inny model i lepiej dopasowany do koniczyny. Tylko Sylwia marudzi, że twarde, niewygodne i przepastne. W sumie się nie dziwię. Między nami jest jakieś 20 kilo różnicy...
O matko, o matko! Zamknę oczy i wpadnę w pańkę.


Nawet fajnie jest :)

Spacerujemy w miarę mozliwości... Czasem śniegu tyle, ze koń się po brzuch zapada. Jest bardzo ekstremalnie czasami. Ja w zaspie po pas, czerwona i spocona. A koń zadowolony, obżera sosenkę.

Portrecik.
No i my w całej krasie.


1 komentarz: