sobota, 17 grudnia 2011

latający koń

Przyjechałam sobie do konia. Była dobra pogoda, nie wiało. No to myślę sobie, że pora wleźć na siodło. Najpierw werkowanie, potem spacery. Werkowałam, werkowałam i tak mi zeszło z godzinkę. Wyprowadzam konia z zacisznej stajenki a tam sodoma i gomora. Wiatr pizga na wszystkie strony, plastikowe plandeki powiewają. Andaluzja też powoli zaczyna powiewać... Z terenu nici, nawet naziemnego. Miękka fryta ze mnie. Ale za to nieuszkodzona miękka fryta ;)

Kopyta przez dwa tygodnie prawie nie urosły. Obniżyłam w czarnym piętki (lekko spiłowując podeszwę, chciałabym dalej, ale się pohamowałam).
W białym obniżyłam tylko zewnętrzną ścianę tak żeby podrównać do wewnętrznej (tu za to wewnętrzna ściana przedkątna chciałaby się obniżyć o kilka milimetrów, ale z kolei jeśli bym ja przycięła, to musiałabym z pół centymetra obniżyć zewnętrzną część kopyta, razem z ostrym cięciem podeszwy).

Po dwóch tygodniach deszczyków kopyta się pozacieśniały i postrzępiły strzałki. Chciałabym żeby spadł śnieg. Wtedy zdecydowanie łatwiej o higienę (nie mówiąc o tym, że ledwo uszłam z życiem z bagna w które zamienił się padok).









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz